Rozpieszczam Was, to już 3 post w przeciągu prawie tygodnia, ale co tam nie zaszkodzi mi. Właściwie to należy się Wam, po braku wpisów w lipcu i ilości wyświetleń, które ostatnio w zaskakującym tempie wzrastają, mam nawet wrażenie, że jest podobnie jak na samym początku funkcjonowania bloga. Mam nadzieje, że to się utrzyma. Bardzo mnie to zdziwiło i ucieszyło. Widać, że to za sprawą niespodzianki, a nie typowych wpisów. Może powinnam robić coś takiego częściej lub wprowadzić coś nowego dla urozmaicenia. Chyba, że to przez wakacje, może macie więcej czasu na czytanie, naprawdę ciekawe co jest powodem. Nie przedłużając zapraszam do czytania, bo na pewno jesteście ciekawi.
Z Poznania ruszyłyśmy przed 12, po około dwóch godzinach jazdy dotarłyśmy do domku w Głogowcu, w którym mieszkała święta Faustyna Kowalska ze swoją rodziną przez kilkanaście pierwszych lat swojego życia. Śladami siostry Faustyny pojechałyśmy do Świnic, gdzie święta ta została ochrzczona i pierwszy raz przystąpiła do spowiedzi. O tych 2 miejscach wiedziałyśmy od biskupa, który mówił o tym na kazaniu w Rabce, w tamtych miejscach mieści się jego diecezja. Do Starogardu, gdzie miałyśmy 2 noclegi dotarłyśmy wczesnym wieczorem. W niedziele pojechałyśmy do kościoła do pobliskiej wioski. Po mszy odwiedziny u Izy w Gościewiczu. Spędziłyśmy u niej w domu z jej rodziną kilka godzin. Zjadłyśmy z Izą, jej mamą i siostrą pyszny obiad. Poszłyśmy razem do obory zobaczyć krowy, okazało się, że jedna z krów ocieliła się tamtego dnia wczesnym rankiem. Miałam okazję poznać dziadków Izy. Pobujałyśmy się trochę na ławce i wróciłyśmy do domu, gdzie zjadłyśmy ciasto i wpiłyśmy herbatę, rozmawiając przy tym. Czas minął bardzo szybko, koło 18:30 pożegnałyśmy się z wszystkimi i ruszyłyśmy w stronę Starogardu, na drugi nocleg.
Siedzę z Izą na kanapie, obie się uśmiechamy.
Rano po śniadaniu zapakowałyśmy wszystkie rzeczy do samochodu i ruszyłyśmy w drogę. Naszym celem była Czarna Białostocka, w której miałyśmy nocleg, ale droga długa, a miejsca ciekawe, więc miałyśmy kilka przystanków. Pierwszym była Grabarka, zwiedziłyśmy tam cmentarz, na którym jest mnóstwo krzyży różnego rodzaju, protestanckich oraz katolickich. Kolejny postój był w Białowieży, znajduje się tam rezerwat żubrów. Zjadłyśmy też obiad w jednej z restauracji. Na nocleg dojechałyśmy wieczorem. Akurat w tamtym hotelu miałyśmy śniadanie w cenie noclegu, więc nie musiałyśmy wykorzystywać swojego jedzenia. Tamtego wtorku również zatrzymałyśmy się w kilku miejscach. Sokółka to miasteczko, w którym kawałek komunikantu podczas rozdawania Komunii zamienił się w komórki serca ludzkiego, nazywany jest cudem eucharystycznym w Sokółce. Na obiedzie zatrzymałyśmy się w Ełku, było czuć już ten mazurski klimat.
Kolejne dwa noclegi miałyśmy w nietypowych warunkach: przyczepie kempingowej w Rydzewie, wszystkie trzy spałyśmy w niej pierwszy raz. W środę pojechałyśmy do Paprotek, gdzie mieszka Luiza, miałam okazję poznać jej malutkiego rudego kotka. Zabrałyśmy Luizę do Giżycka, gdzie spotkałyśmy się na lodach z panią Marzena (jeśli ktoś nie pamięta to nasza wychowawczyni w internacie), która była wtedy w Giżycku, bo to jej miasto rodzinne. Posiedziałyśmy trochę, pogadałyśmy, a na koniec spotkania przeszłyśmy się kawałek po Giżycku. Pani Marzena poszła w swoją stronę, a my w swoją. Spontanicznie poszłyśmy do wesołego miasteczka, aby przejechać się na samochodzikach.
Kolejne dwa noclegi miałyśmy w nietypowych warunkach: przyczepie kempingowej w Rydzewie, wszystkie trzy spałyśmy w niej pierwszy raz. W środę pojechałyśmy do Paprotek, gdzie mieszka Luiza, miałam okazję poznać jej malutkiego rudego kotka. Zabrałyśmy Luizę do Giżycka, gdzie spotkałyśmy się na lodach z panią Marzena (jeśli ktoś nie pamięta to nasza wychowawczyni w internacie), która była wtedy w Giżycku, bo to jej miasto rodzinne. Posiedziałyśmy trochę, pogadałyśmy, a na koniec spotkania przeszłyśmy się kawałek po Giżycku. Pani Marzena poszła w swoją stronę, a my w swoją. Spontanicznie poszłyśmy do wesołego miasteczka, aby przejechać się na samochodzikach.
Ja i Luiza siedzimy w pomarańczowym samochodziku. Luiza trzyma kierownice, obie się uśmiechamy.
Nie wspomniałam, że już wcześniej trochę się rozpadało, więc mama po nas podjechała, bo była po samochód ustawiony gdzie indziej. Kiedy wróciłyśmy do Paprotek poszłam z Luizą odwiedzić jej rodzinę, która mieszka na przeciwko domu Luizy. Zjedliśmy wszyscy razem obiad, później mama rozmawiała z rodzicami Luizy, a my w trójkę poszłyśmy do Luizy pokoju. Oglądałyśmy zdjęcia z wycieczki grupowej, wspominałyśmy i opowiadałyśmy wszystko Martynie. Na sam koniec przeszłyśmy się jeszcze nad jezioro, a przed ósmą wróciłyśmy do Rydzewa.
Ja i Luiza na tle jeziora, uśmiechamy się.
Ja i Luiza siedzimy na schodach przed drzwiami wejściowymi domu Luizy. Uśmiechamy się.
Wieczorem moja kochana siostrzyczka męczyła nas czytaniem notatek z biologi, musi rzeczywiście ją uwielbiać, skoro uczy się jej w wakacje. W czwartek po zjedzonym na ławeczce na dworze śniadaniu czwarty już raz ruszyłyśmy w trasę. Zatrzymałyśmy się u świętej Lipki i we Fromborku, gdzie spędził sporo czasu Mikołaj Kopernik.
Kościół świętej Lipki
Figura siedzącego Mikołaja Kopernika, trzyma on w rękach
Naszym celem natomiast była Stegna, w której spędziłyśmy kilka dni. W piątek pojechałyśmy do Krynicy Morskiej oczywiście plażowałyśmy, pochodziłyśmy trochę po straganach, zjadłyśmy rybę. Sobotę spędziłyśmy w Stegnie, a niedzielę w Sobieszewie. Oczywiście obydwa dni na plażowaniu, a dodatkowo w Sobieszewie byłyśmy też w Ośrodku prowadzonym przez siostry franciszkanki, a w sobotę wieczorem w kościele na mszy. W poniedziałek pojechałyśmy do Gdańska po tatę, który przyjechał tam pociągiem z Poznania. Rodzice wypili kawę, a my z Martyną zjadłyśmy ciastko, trochę przeszliśmy się po mieście, odbywał się tam jarmark dominikański. Na 12 poszliśmy na mszę do Bazyliki Mariackiej, w której akurat odbywał się odpust.
Po lewej Martyna, po prawej ja. Siedzimy przy stole, na którym przede mną leży beza z kremem malinowym, a przed Martyną ciastko z borówkami. Ja robię dziwny ruch rękami, na ramieniu mam torebkę, obie śmiejemy się z czegoś.
W Bazylice Mariackiej, u dołu spora ilość ludzi siedzących na krzesłach, bliżej ołtarza siedzą kapłani, mniej więcej na środku stoi biskup.
Pochodziliśmy sobie po mieście coś zjedliśmy i koło 17 zostawiliśmy mamę na dworcu (zamieniała się z tatą i jechała pociągiem do Poznania). Kolejnego dnia zjedliśmy śniadanie, nie napisałam, że akurat w tamtym hotelu też mieliśmy wykupione śniadania. Następnie spakowaliśmy się i pojechaliśmy w stronę Ustronia Morskiego. Jak to zawsze mieliśmy postoje, pierwszy w Szymbarku, gdzie zwiedziliśmy muzeum. Zobaczyliśmy w nim między innymi Krzywy Dom czyli budynek, który stoi do góry nogami, ale również inne eksponaty, budowle.
Ja i Martyna stoi przed Krzywym Domem, w tle ludzie stojący w kolejce.
Drugim naszym przystankiem był sklep z różnego rodzaju naczyniami w Lubianie. Rodzice kilka lat temu kupili tam sporo zastawy: talerze duże i małe, filiżanki, miski i wiele wiele innych. Niektóre z nich są dość nie typowe, ale wszystkie spełniają bardzo dobrze swoją rolę. Tata kupił tam dwa bardzo wysokie kupki, kilka wielkich talerzy i jeszcze jedno naczynie, które sama nie wiem jak opisać. Gdy dojechaliśmy do Ustronia Morskiego i się rozpakowaliśmy, postanowiliśmy pojechać na rybę do Fregaty. Już trzecie lato byliśmy w Ustroniu Morskim, więc to miasto nie było nam obce. Fregata to restauracja, w której jest przepyszna ryba. Jeśli ktoś bardzo dobrze mnie zna to wie, że nie przepadam za rybami, co do smaku to lubię dorsze, ale nie chodzi mi głównie o smak. Mam na myśli ości, trafiają mi się właściwie w każdej rybie. Nawet jeśli Ci, którzy ze mną jedzą ich nie mają to ja je ma, mniej czy więcej nie ma znaczenia zawsze są. Zapominam wtedy o dobrym smaku ryby i mam dość jedzenia jej jeszcze dłużej niż zwykle (a jem bardzo wolno). Postanowiłam, więc wziąć placki ziemniaczane i tata oddał mi kilka małych kawałeczków ryby. Przez kolejne cztery dni chodziliśmy na plażę, raz było zimno i padał deszcz, raz było cieplej, były też dni, kiedy mocniej świeciło słońce.
Po lewej Martyna, po prawej ja, leżymy na różowym kocu, na plaży, obok mnie torebka. Widać nas od tyłu, nasze włosy, plecy, nogi, u góry morze i niebo.
W czwartek Marek miał urodziny, specjalnie zarezerwowaliśmy sobie hotel akurat w Ustroniu Morskim, żeby być z nim w ten dzień. Marek latem pracuje ciężko na polskich plażach, rozstawia miasteczko Nivei, które co weekend prezentuje się w innym mieście nad Bałtykiem. W czwartek dość obwicie padał deszcz, więc schowaliśmy się w namiocie, w którym w czasie akcji pompowane są piłki. Namiot ma specjalny dach, przez, który wychodzą piłki. Dach jest pompowany dzięki dopływowi prądu. Gdy deszcz zaczął padać bardzo mocno prąd nie dopłynął i namiot się wypompował. Wszystko się skurczyło i na nas spadło, ja i Martyna z tego wszystkiego zaczęłyśmy się nagle śmiać. Po kilku minutach namiot się napompował, po czym sytuacja się powtórzyła. Myślę, że na długo zapamiętam te kilkanaście niby zwyczajnych, ale mimo wszystko dla mnie dziwnych minut, ciekawa przygoda. Wieczorem przyjechała do Marka Hania, nic o tym nie wiedział. Hania chciała zrobić mu niespodziankę i jej się udało, bo z tego co opowiadała nam z Martyną dzień później mój brat nigdy nie był taki zaskoczony i szczęśliwy. Przypomniała mi się przez to moja niespodzianka urodzinowa, nigdy jej nie zapomnę i dobrze wiem co wtedy czuł Marek. W piątek wieczorem poszliśmy z Markiem i Hanią do Fregaty. My już kolejny raz, ale Marek bardzo chciał iść, Hania nigdy tam jeszcze nie była, więc czemu nie. Tym razem dałam się namówić na rybę, ale jak zwykle mimo że nie było prawie ości, po jakimś czasie miałam dosyć. Przed kolacją poszliśmy na plażę, żeby zobaczyć zachód słońca. Uwielbiam ten widok i nie odpuściłabym sobie gdybym choć raz go nie zobaczyła.
Słońce schowane do połowy w morzu, pomarańczowo, żółto, niebieskie niebo, morze, a w nim odbite słońce
Na stole, na białych podkładkach leżą dwa smażone dorsze, dwie porcje frytek, w tle stoły i krzesła.
W sobotę natomiast na sam koniec naszego wyjazdu poszliśmy na kolacje do restauracji, która była na pomoście. Ja i Martyna zjadłyśmy makaron, a tata zupę. W niedziele udaliśmy się do kościoła na 10:30, kupiliśmy ryby i kabanosy, a koło 12 wyjechaliśmy z Ustronia. Postanowiliśmy, że odwiedzimy babcię Krysie i ciocię Maje w Tucholi. Dostałyśmy obowiązkowy rosołek, sałatkę i kanapki. Babcia martwiła się, że nie zapowiedzieliśmy się z wizytą wcześniej, bo zrobiłyby porządny obiad. Trochę porozmawialiśmy, wypiliśmy kawę, herbatę i zjedliśmy ciasto ze śliwkami. Do domu dotarliśmy kolo 21, oczywiście jak zawsze największa była psia radość.
Uf, udało się dotrzeć do końca. Są posty, które piszę mi się łatwo i szybko, ale ten do nich zdecydowanie nie należał. O właśnie ciekawa jestem jak myślicie ile zajęła mi praca nad tym postem?
Myślę, że to ostatni wpis przed rozpoczęciem roku szkolnego, w tym tygodniu próbuję jeszcze trochę skorzystać z wakacji, ale załatwiam też różne sprawy, które mam przed wyjazdem do Lasek np. ten post, zmiany na blogu, przygotowanie plecaka do szkoły, zrobienie list, żeby nie zapomnieć niczego do internatu. Ogólnie trochę tego jest rozumiecie. Jutro jedziemy po tą oto czekoladę:
Mały, brązowy, śliczny szczeniaczek z niebieskimi oczkami.
Śliczna jest prawda? Wszyscy nie możemy się już doczekać, kiedy będzie z nami. Jesteśmy bardzo ciekawi jak zareagują Shelly i Tara. Na razie trudno mi uwierzyć w to, że będziemy mieć już trzeciego psa, ale z Shelly było podobnie i szybko się przyzwyczaiłam. Na pewno przez nią jeszcze trudniej będzie mi opuścić dom. W niedziele natomiast będzie, zorganizowany przez babcie obiad rodzinny, z czego ogromnie się cieszę, bo będę mogła pobyć jeszcze trochę z nimi.
Uczniowie miłej końcówki wakacji, wykorzystajcie ją jak najlepiej się da!