Możecie mnie udusić, naprawdę pozwalam. Wcześniej planowałam napisać tego posta praktycznie od razu po poprzednim, ale gdy pisałam go w sobotę wieczorem wiedziałam, że dopiero dziś znajdę na to czas. Wiem, że zrobiły mi się ogromne zaległości, ale mam nadzieje, że uda mi się je szybko i bez przeszkód nadrobić. Ciekawe co pamiętam… Wycieczkę na pewno, bo nie da się jej po prostu zapomnieć.
Wyjechaliśmy po obiedzie około 13:30, jechaliśmy busem laskowskim na dworzec centralny, na którym czekaliśmy na panów z ochrony, którzy pomogli nam wsiąść do pociągu. Podróż do Krakowa będę wspominać niezbyt miło, a to dlatego, że siedział z nami w przedziale pan, który prawie bez przerwy przez bite 3 godziny wypowiadał się na różnorakie tematy. Dyskutował przy tym trochę z panią Marzeną i Oliwią. W Krakowie na peronie czekała mnie niespodzianka, a był nią tata, który przyjechał do Krakowa na wykład. Nie widzieliśmy się właściwie tylko 2 tygodnie, ale i tak dobrze było go zobaczyć, przytulić. Z Krakowa pojechaliśmy busem rabkowski do Rabki, gdzie mieliśmy spędzić niecałe 3 dni wycieczki. Dobrze było znowu znaleźć się w tamtych stronach, przypomnieć sobie stare, dobre kąty, które mało się zmieniły i miłe chwile wakacji w dzieciństwie. Doliczyłam się, że byłam w Rabce po raz szósty, a siódmy będę w lipcu, kiedy będziemy nocować tam podczas Światowych Dni Młodzieży. Ktoś mógłby powiedzieć, że jeżdżenie tam jest już dla mnie nudne, szczególnie, że to dość daleko, ale nie dla mnie nie jest i myślę, że nigdy nie będzie. Czuje się tam po prostu dobrze i wiem, że to jest jedno z miejsc, do których będę chciała wracać zawsze. Poszłyśmy do pokojów, które znajdowały się na 4 piętrze. Nasz przedstawiał się następująco: ja, Klaudia i Iza. Zeszłyśmy wszystkie na pierwsze piętro, gdzie znajduje się stołówka, żeby napić się herbaty i dojeść prowiant. Wieczorem odpoczywaliśmy wszyscy po podróży w pokojach. Piątek rozpoczął się oczywiście pysznym śniadankiem, jak to w Rabce. Aa no tak zapomniałam wspomnieć, że w Rabce jest przepyszne jedzenie, które odkąd pamiętam mi smakuje. Kiedy już wszyscy byli gotowi poszliśmy zwiedzić muzeum Górali i Zbójników, które znajdowało się kawałek od ośrodka. Zostaliśmy oprowadzeni po całym muzeum, w którym znajdowały się różne przedmioty góralskie.
Ja w chacie góralskiej w kapeluszu góralskim z mojej prawej strony stoi pani Iza
Stoję z Luizą w chacie góralskiej.
Na koniec zostały przeprowadzone warsztaty w chacie artystycznej, można było wybrać z trzech: malowanie na szkle, rzeźbienie z gliny i filcowanie. Ja postanowiłam wybrać to ostatnie, zrobiłam śliczne korale dla mamy, żałowałam tylko, że ostatecznie wykonałam tak mało kulek. Podeszliśmy kawałek, a na pewnym fragmencie zaczekaliśmy chwilę na busa, który podwiózł nas do ośrodka, w którym zjedliśmy pyszny obiad. Odpoczęliśmy sobie trochę w pokojach, po czym pojechaliśmy do Rabkolandu, tamtejszego wesołego miasteczka. Wszyscy bawiliśmy się świetnie, mogę się pochwalić, że byłam na wszystkich ekstremalnych urządzeniach . Przyznam się wam, że po jednym było mi dość słabo, ale i tak jestem zadowolona, że poszłam.
Siedźmy w karuzeli Musiexpres ja z Natalią, za nami pani Ania z Łucją.
Wracaliśmy pełni pozytywnych wrażeń do ośrodka na kolacje, na którą były racuchy. Wieczorem dziewczyny poszły do sklepu, a ja zostałam, bo musiałam zająć się robieniem zadań z matematyki. Siedziałam nad nimi około trzy godziny, ale ostatecznie zrobiłam wszystkie i miałam już z głowy. Na sobotę zaplanowany był spływ po Dunajcu i ognisko. Dojechaliśmy busem do przystani, z której wypłynęliśmy tratwami. Spływ trwał około 2 godziny, było bardzo sympatycznie, towarzyszyli nam panowie flisacy, którzy sterowali tratwą opowiadając jednocześnie różne zabawne historie. Byli ubrani w niebieskie kamizelki i kapelusze góralskie. Miałam nawet okazje jakby powiosłować, bo chyba nie można tego do końca nazwać wiosłowaniem.
Siedzimy na tratwie z przodu pani Ania z Izą, za nimi pan Kamil, Klaudia, Luiza, ja i pani Marzena, za nami pan flisak.
Krajobraz gór, a pod nimi lasy.
Celem naszej podróży była Szczawnica, w której odpoczęliśmy sobie trochę, przegryźliśmy coś. Chwilę pochodziliśmy po stoiskach, szukając pamiątek. Udało mi się kupić oscypki: dwa małe i jednego dużego (z myślą o rodzicach). Przyjechał po nas bus, którym wróciliśmy na obiad. Do ogniska, które miało zacząć się o 20 mieliśmy czas wolny. Mogłam w końcu pójść do kaplicy i dotknąć nie wiem, który już raz mojej ulubionej płaskorzeźby: św.Franciszka z wilkiem. Resztę czasu poświęciłam na odpoczynek. Ognisko było super, najpierw smażyliśmy oczywiście chleb i kiełbaski, a później tańczyliśmy i śpiewaliśmy wokół ogniska. Szkoda, że wszystko trwało tylko 2 godziny, ale na całe szczęście czeka nas niedługo dłuższe ognisko, ale o tym później.
Stoimy wokół ogniska piekąc kiełbaski od lewej: Nikola, siostra Irmina, Klaudia, Paulina, siedząca na ławce Oliwia, Iza, ja, Natalia, pan Krzysztof
W niedziele poszliśmy do parku zdrojowego na gokarty, nie wszystko wyszło tak jak trzeba, ale przecież nie zawsze wszystko musi być idealne. Później również trochę źle się zorganizowaliśmy, bo poszliśmy do kawiarni na ciastka, lody przed obiadem, ale to był po prostu jakiś taki trudniejszy dzień. Po obiedzie już spakowani znieśliśmy bagaże i pojechaliśmy busem do Łagiewnik. Mieliśmy okazje być na koronce do Miłosierdzia Bożego i mszy. Z Łagiewnik pojechaliśmy na krakowski dworzec. Wracaliśmy Pendolino, więc było wygodnie, komfortowo i oczywiście podroż minęła bardzo szybko, częściowo przez miłe towarzystwo.
Siedzimy z Luizą w pociągu
Kiedy siedzieliśmy już w laskowskim busie było nam trochę smutno, że to już koniec. Moim zdaniem wycieczka trwała zdecydowanie za krótko, ale dobre i to. Jakbym miała tak podsumować to chyba jedna z moich najlepszych wycieczek jakie dotąd miałam. W poniedziałek było trudno wstać, przestawić się znów na codzienność. Pocieszało mnie to, że zostały tylko trzy dni do przerwy. Tamten dzień zdecydowanie nie należał do mnie, tak jak się właściwie spodziewałam dostałam kolejną 3 z chemii, co jeszcze bardziej zmniejszyło moje nikłe szanse na 4 na koniec roku. Popłakałam się niestety przy całej klasie z nauczycielką włącznie, było mi strasznie wstyd, ale jak ja to mówię ambitna część mojej osoby nie mogła sobie darować, że znowu mi coś nie wyszło. Odbiło się to potem niestety na matematyce, chociaż myślałam, że po rozmowie z panią od chemii na dużej przerwie będzie ze mną już lepiej, ale nie. Oczywiście jak to u mnie potem bywa jakoś nie mogłam się skupić i nadążyć za torem lekcji. Na wf rzucaliśmy piłeczkami palantowymi, niestety nigdy nie byłam w tym dobra i oczywiście nie rzucałam zbyt daleko, w konsekwencji dostając słabą ocenę. Orientacje miałam odwołaną, a na muzykoterapii robiłyśmy znów to samo co tydzień wcześniej czyli pisanie opowiadania do muzyki. Tym razem coś udało mi się stworzyć, ale nie byłam za bardzo z tego zadowolona. We wtorek robiłam na kulinarnych bitki, ziemniaki i marchewkę, stwierdziłam, że zostawię sobie to też na kolejny dzień na obiad. Środa, na lot czekałam długo, bo marzyłam o tym już od dłuższego czasu, ale przez ten cały pośpiech, który pochłania mnie w pełni nawet nie czułam się jakoś szczególnie. Po trzech lekcjach szliśmy na bierzmowanie, które odbyło się w sali świętego Stanisława, ponieważ od 16 maja w kaplicy odbywa się remont i w tamtym miejscu jest zastępcza kaplica. Nie mogłam niestety zostać na bierzmowaniu do końca, po Komunii wyszłyśmy z Patrycją, żeby zdążyć się dopakować, zjeść obiad i pojechać. W grupie czekała już na mnie mama. Odgrzałam sobie obiad, dołożyłam resztę rzeczy do walizki i ruszyłyśmy na autobus. Z autobusu przemieściłyśmy się do metra, z metra do kolejki, na której dworcu czekał na nas tata, a z kolejki na lotnisko, tak właśnie przebiegała nasza trasa. Na lotnisku mama oddala bagaż, po czym poszliśmy na odprawę, nie wiedziałam właściwie co mam robić, ale nie ma się co dziwić, przecież to była moja pierwsza odprawa. Wszystko przebiegło pomyślnie i mogliśmy już na strefie samolotowej czekać na lot. Sprawdzili nasze dokumenty i przewieźli nas busem w miejsce, gdzie stał samolot. Wylecieliśmy z małym opóźnieniem, widok był przepiękny, świetnie było zobaczyć chmury z bliska, przepiękne niebieskie niebo i całą białą szybę, gdy lecieliśmy prosto w chmurach.
Widok z okna samolotu: niebieskie niebo, kilka chmurek, w lewym górnym rogu skrzydło samolotu
Postanowiłam, że nie będę opisywać szczegółowo pobytu w Wilnie. Nie mam na to ochoty, siły i przede wszystkim nie chcę, żeby było bardzo pesymistycznie. Miałam podczas pobytu tam trudne dni, samo Wilno nie szczególnie mi się podobało, może coś pojedynczego. Nie zwiedzaliśmy sporo, bo musiałam się uczyć i odrabiać lekcje, było tego sporo. Właściwie pewnie przez to było mi trudno, bałam się, że się nie wyrobie, że lepiej byłoby być w domu. Słynnej Matki Ostrobramskiej niestety też nie będę wspominać dobrze, kiedy klęczałam pod nią na koronce po mszy zrobiło mi się słabo. Nie mogłam dojść do siebie przez dobre kilka minut, nikomu nigdy czegoś takiego nie życzę. Przez zmianę godziny czas płynął mi zupełnie inaczej, nie wiem jakby innym torem, jeszcze bardziej za nim nie nadążałam. Litewskie jedzenie mi nie posmakowało, doszłam do wniosku, że nie nadaje się do próbowanie nowych, zupełnie innych dań. W poniedziałek o 5 czasu litewskiego wyruszyliśmy z hotelu taksówką w stronę lotniska. Planowo mieliśmy wylecieć o 6:30, ale udało się wcześniej. Na chopinowskim lotnisku byliśmy koło 6:20 (przypominam polski litewski czas zmiana o godzinę). Pożegnałyśmy się z tatą, którego czekał jeszcze lot do Poznania. Miałam nadzieje, że jakoś zdążę, no może spóźnię się na pierwszą lekcje. Niestety okazało się, że autobus nam wypadł i musiałyśmy czekać na kolejny. Ostatecznie doszłam do szkoły dopiero na drugą lekcję. Trudno było mi się niestety skupić, a już szczególnie na sprawdzianie z niemieckiego i poprawie z chemii, której niestety nie poprawiłam i kolejny raz utwierdziłam się w tym, że nie dam rady wyciągnąć na czwórkę. Bieganie i rzucanie piłką lekarską na wf też niestety nie poszło rewelacyjnie. Na całe szczęście nie zasnęłam na fotelu dentystycznym, na orientacji trochę myliłam się przy planach, ale nie było źle. Prawdopodobnie ostatnia muzykoterapia w tym roku szkolnym mimo trochę trudnego zadania minęła szybko. Klaudia była tak kochana, że zabroniła mi robić cokolwiek w dyżurze i powiedziała , że jak coś zrobię to się na mnie obrazi. Właściwie dobrze zrobiła, naprawdę byłam zmęczona i na kompletnie nic nie miałam siły. Kiedy jadłam zupę przed pianinem jeszcze tego nie czułam, ale gdy wróciłam z lekcji i zjadłam drugie danie doszłam do wniosku, że jest bardzo zmęczona i na nic nie mam siły. Dobrze mieć taką koleżankę z dyżuru, która potrafi się tak uprzeć, ja na jej miejscu pewnie zrobiłabym podobnie. Wtorek też był intensywnym dniem, wróciłam szybko po szkole, zjadłam obiad i przebrałam się na koncert. Kiedy jadłam pani Marzena powiedziała, że przyjechał już tata, strasznie się zdziwiłam, bo byłam przekonana, że przyjedzie dopiero na mszę. Próba miała być o 15:30, ale okazało się, że czekałam tam i ćwiczyłam dopiero 5 minut przed koncertem. Na moje szczęście lub nieszczęście grałam pierwsza, właściwie to raczej szczęście, bo później nie musiałam się już stresować. Po koncercie wracaliśmy z tatą i Mirelą w coraz bardziej padającym deszczu. Gdy rozpadało się na dobre dochodziliśmy przemoczeni do internatu, osuszyłam się ile mogłam i poszłam do małej kaplicy internatowej na mszę, ktora była odprawiana za mnie po urodzinowo. Podczas kolacji w grupie tata opowiedział pani Marzenie i dziewczynom historie mojego urodzenia, tego jaka byłam mała. Wieczorem tata pomagał mi jeszcze w rozwiązywaniu zadań z matematyki, a potem pożegnał się ze mną i poszedł do domku spać. W środę był Dzień Dziecka , z tej okazji pojechałyśmy z panią Izą i panią Marzeną do Sweet Home, mimo świadomości, że muszę uczyć się słówek z angielskiego było naprawdę miło. Czwartek zwyczajny dzień, na pianinie miałam bardzo miłą rozmowę z panią Alą. Powiedziała mi, że widzi duży postęp, szczególnie w moim rytmie, z którym męczyłam się naprawdę sporo. Podobno jestem już gotowa, żeby zagrać trudniejszy utwór, zaskoczyło mnie to i ucieszyło jednocześnie. Byłam już trochę zmęczona tymi zwykłymi melodyjkami, które grałam, żeby nauczyć się rytmu, melodii i tak dalej. Coraz bardziej przybliżam się do prawdziwej pianistki, ale boje się, że przez te 2 lata, które mi teraz zostały nie zdążę nauczyć się tyle ile chce. To właściwie się okaże i to zależy głównie ode mnie, więc będę się starać na tyle ile będę mogła. Miałam sporo myśli w tym roku, żeby zrezygnować, ale nie zrobię tego, bo jest to tak naprawdę w głębi serca dla mnie strasznie ważne i zraniłabym tym samą siebie. Po pianinie jak to często co 2 tygodnie poszłam na kulinarne do Luizy. Zrobiła placki ziemniaczane z grzybami. Nie chciałam jeść już kolacji, ale kiedy w grupie okazało się, że z prowiantu są frankfurterki, które będę zaraz gotować doszłam do wniosku, że zjem choć dwie. W piątek spotkała mnie ogromna niespodzianka, byłam przekonana, że pan od historii wystawi mi 4 na koniec roku, a pan powiedział, że mam nauczyć się 4 tematów i zaliczyć je na piątkę. Kolejna rzecz nad, którą muszę się poważnie zastanowić i raczej z niej nie rezygnować, bo tego samego dnia definitywnie zrezygnowałam ze starania się o 4 z chemii, bo doszłam do wniosku, że szkoda moich nerwów i czasu, że mam bardzo małą szansę, że poprawie. Mocno przeżyłam moją pierwszą trójkę na świadectwie, ale udało mi się już tak tym nie martwić, głównie dzięki rodzicom. Zmniejszyły mi się przez to szanse na pasek, który oczywiście strasznie chce mieć, jak co roku. Gdybym go nie miała przeżyłabym jeszcze bardziej. Doszłam do wniosku, że będę próbować, przecież jak mi nie wyjdzie to nic się nie stanie. Po szkole musiałam kolejny raz pojechać zrobić sobie rentgen zębów. Wróciłam koło 16, jadłam już drugi raz w tym tygodniu późniejszy obiad w grupie. Postanowiłam tamtego dnia już nie sprzątać szczególnie, że dwie osoby powiedziały mi, że wyglądam na zmęczoną. W sumie nie czułam się jakoś bardzo wymęczona, ale pewnie widać było po mnie cały trudny tydzień, który był za mną. Sobota minęła jak to często bywa pracowicie: sprzątanie, robienie projektu na WOS, siedzenie nad zadaniami z matematyki i różnymi innymi szkolnymi rzeczami, których oczywiście było sporo. Wieczorem poszłam do salonu tylko po suszarka, a ostatecznie skończyłam ze śpiewaniem psalmu z Patrycją kolejnego dnia. Patrycja była poradzić się pani Izy jak ma śpiewać, zażartowała, że kiedyś chciałam śpiewać z nią psalm to teraz mam okazje. Po kilku minutach doszłam do wniosku, że dlaczego nie mam z nią zaśpiewać i jednocześnie jej pomóc. Pani Iza wydrukowała mi psalm i tak właściwie kolejny już raz dowiedziałam się dzień przed, że będę śpiewać psalm. Niedziela była właściwie podobna również siedziałam i się uczyłam, no bo przecież nie ma to jak koniec roku, wystawianie ocen i tak dalej. Krótką przerwą był spacer do Bartka restauracji w Laskach na lody. Miałam wrażenie, że sprawdzian z matematyki poszedł mi źle, co później okazało się nieprawdą. Z wf się zwalniałam do dentysty. Udało mi się zjeść zupę i w pośpiechu jak zwykle dojść do gabinetu. Wysiedziałam 45 minut, umówiłam się na kolejną wizytę i wyszłam. Gdybym miała policzyć ile czasu w tym roku szkolnym tam spędziłam to myślę, że byłoby go naprawdę sporo. Na orientacji mi nie szło, myliłam się sporo, ale to pewnie przez złe samopoczucie. Popołudniu miałyśmy spotkanie z dziewczynami z internatu szkoły gastronomicznej. Czas minął nam szybko, co prawda na początku nie wiedziałyśmy jak mamy ze sobą rozmawiać, ale kiedy zaczęłyśmy było już dobrze i nawet zdążyłyśmy się trochę poznać. Wtorek był moim szczęśliwym dniem, dostałam 5 z poprawy z angielskiego, pani powiedziała mi, że jak poprawie jeszcze jedną kartkówkę to mam szansę na 5 na koniec. Już drugi nauczyciel mnie zaskoczył i dzięki temu mam nadal szansę na pasek muszę tylko postarać się wszystko zaliczyć. Z WOSu mam już 4, też dzięki temu, że z projektu dostałyśmy piątki z Luizą. Przez odwołane zajęcia mogłam w spokoju pouczyć się historii, co mi kompletnie nie szło, ale to było do przewidzenia. Miałam wrażenie, że nic nie umiem, kiedy wieczorem kładłam się spać, ale jak zwykle to było złudne. W środę okazało się, że napisałam dość sporo, pan od razu mi sprawdził i miałam tylko jeden błąd. Nie wiem jeszcze czy mam 5, ale są szanse. Ze sprawdzianu z matematyki ku mojemu ogromnemu zdziwieniu dostałam 4 i nie musiałam go poprawiać jak reszta klasy. Na kulinarnych robiłam zupę dyniową, która wyszła bardzo dobra. W grupie musiałam szybko uporać się ze sprzątaniem i pakowaniem, jednocześnie kończyłam lekturę. W czwartek nie mogłam się już doczekać, kiedy będę po pianinie i pojadę do domu. Do końca tygodnia musieliśmy podać przedmioty rozszerzone na kolejny rok szkolny, ostatecznie zdecydowałam się na polski i matematykę, co naprawdę nie było łatwe i nadal nie wiem czy dobrze zrobiłam. Prawie spóźniłyśmy się na pociąg, a to głównie przez to, że zasiedziałyśmy się chwile w grupie. Wsiadłyśmy 30 sekund przed odjazdem, zmachane, ale zdążyłyśmy. W domu jak zawsze gorące przywitanie, szczególnie, że nie było mnie ponad miesiąc. W piątek jak zwykle nerwy przed kolejnym wyrywaniem, mimo, że już kolejny raz to nie umiałam się nie martwić. Na całe szczęście trafiłam na bardzo sympatyczną stażystkę. Pierwsza, która nie musiałam prosić pani doktor o pomoc. Okazało się, że został jeszcze do wyrwania tylko jeden ząb, co mnie bardzo ucieszyło. Natomiast minusem było to, że okazało się, że mam tylko jedna zawiązkę ósemki i raczej będę musiała mieć protezy, co jest dla mnie beznadziejna sprawą. W tym momencie pocieszające jest to, że nie mam protezy w oku, bo to chyba jeszcze gorsze. Po odpoczynku w domu pojechałam z mamą do babci, gdzie były już moje kuzynki i Martyna. Dziadek był w szpitalu, więc dobrze, że mogłyśmy spędzić czas z babcią. W sobotę zawiozłyśmy z mamą babcie do dziadka do szpitala, po czym wstąpiłyśmy na festyn do Pijarów, dawno mnie tam nie było. Nie spotkałam sporo znajomych osób, pewnie dlatego, że to była już końcówka. Porozmawiałam chwilę z moim byłym katechetą, którego od nowego roku przenoszą do szkoły pijarskiej w Warszawie, po drugiej stronie niż ja, ale może kiedyś kiedyś mnie odwiedzi. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie druga rozmowa, podszedł do mnie kolega, z którym przez całe gimnazjum zamieniłam może kilka słów, jak z większością klasy w sumie. Zdziwiłam się, że tak po prostu umiem z nim porozmawiać, pomogła pewnie rozmowa przeprowadzona kilka miesięcy temu na facebooku, no i po prostu oboje dorośliśmy. Dobrze jest się dowiedzieć co u kogoś słychać, może nie z wszystkimi z gimnazjum chciałabym utrzymać kontakt, ale z Mikołajem to akurat myślę, że tak. Drugą część dnia spędziłam na odrabianiu lekcji, uczeniu się, pisaniu bloga.
Czeka mnie decydujący tydzień, moja średnia nadal się waha i nie wiem co z nią będzie, ale mam nadzieje, że uda mi się wszystko zaliczyć tak jak trzeba. Zazdroszczę tym, którzy mają już wystawione oceny i nie muszą się martwić, ale w sumie mi już niedużo zostało.
Trzymajcie kciuki!