2 tygodnie to sporo czasu, mimo to minęły jak kilka dni. Z miesiąca na miesiąc mam wrażenie, że czas biegnie coraz szybciej, skoro teraz tak mi się wydaje to boję się co będzie za kilka lub kilkanaście lat, przeraża mnie to. Czasem myślę sobie, że miło byłoby wrócić do dzieciństwa i przeżyć te lata jeszcze raz, ale o wspomnieniach napiszę pewnie coś więcej w dalszej części posta. Trochę się zamyśliłam, a teraz czas na konkrety: nie działo się bardzo dużo w te ferie, ale znajdzie się kilka spotkań, sytuacji do opisania.
Dobrze mi się spało pierwszą noc w nowym pokoju. Pojechałyśmy z Martyną do babci i dziadka na obiad, byli tam też Zuzia i Wojtek. Zjedliśmy razem, porozmawialiśmy, spędziliśmy wspólnie trochę czasu. Niedziela minęła bardzo rodzinnie, najpierw wspólne śniadanie i Laudesy, potem obiad, a popołudniu pieczenie szarlotki.
Zagniatam ciasto, w tle kuchnia.
Wieczorem pojechaliśmy w piątkę do Sanktuarium Miłosierdzia Bożego, na mszę na 20. W poniedziałek pojechałam po Tinę do szkoły, liczyłam na to, że usłyszę ich nowy dzwonek, ale kiedy dotarłam na miejsce dziewczyny były już przed szkołą. Ania poszła z nami do Plazy, a potem przemieściłyśmy się tramwajem na obiad do MacDonalda, żeby wykorzystać jeszcze przy okazji kupony. Dziadkowie zrobili mi niespodziankę walentynkową i zabrali mnie do kawiarni na deser. Wieczorem robiliśmy, a później jedliśmy sushi. Ogólnie nie przepadam za tego typu jedzeniem, ale właściwie było w miarę dobre, a szczególnie z omletem.
Ja, Mateusz i Marta siedzimy przy małym stoliczku, robimy sushi, na stoliczku różne produkty. Obok Marty siedzi Shelly.
Na stoliku leżą tacki z pokrojonym już sushi, świeczki, sosy, talerzyki.
W czwartek pojechałam z Martą znowu do Pijarów po Anie i Martynę, bo później byłyśmy umówione z dziadkami w pizzeri. Dziwi mnie to, ale mam sentyment do tej szkoły i za każdym razem kiedy ją odwiedzam, dochodzę do wniosku, że trochę mi jej brakuje (na pewno nie hałasu, ale niektórych rzeczy tak). Miło było znowu chwile pogadać z Mikołajem i powiedzieć cześć przechodzącej (chyba Marysi, chociaż głowy nie dam, bo za szybko jak dla mnie, żeby powiedzieć na 100%). Umówiliśmy się z dziadkami na 16 w Pizzy Hut. Kolejny już raz spędziliśmy rodzinnie czas, może dla niektórych to nudne, ale ja uwielbiam spotykać się z rodziną, siedzieć, rozmawiać. Rodzina jest dla mnie bardzo ważna i mam nadzieje, że zawsze będę umiała znajdować dla niej chociaż trochę czasu. W piątek pojechałam z mamą odwiedzić niewidomego chłopaka, który chodzi do gimnazjum do Owińsk W niedziele pojechałyśmy z mamą i Martyną do Pijarów na comiesięczną mszę. Później poszłyśmy z mamą na ciastko do stołówki szkolnej, a Martyna sprzedawała książki na rzecz wolontariatu. Przed przyjazdem do domu wstąpiłyśmy jeszcze na Kościelną na lody. Popołudniu pojechaliśmy do Dominikowskich (rodzina brata mojej mamy) na poczwórne urodziny: Zuzi, Martyny, Wojtka i Franka. Po zaśpiewaniu sto lat i zjedzeniu tortów, oglądaliśmy zdjęcia z wyjazdu Dominikowskich (pojechali oni w ferie na 10 dni na wyspę Mauritius). W poniedziałek zrobiłyśmy z mamą i Martą na obiad zapiekankę makaronową. Wieczorem pomagałam robić Tinie babeczki, które chciała rozdać kolejnego dnia w szkole z okazji urodzin. We wtorek z okazji Martyny urodzin poszłyśmy wspólnie (ja, Martyna, Gosia, Hania i mama) do kina na film „Był sobie pies”. Wszystkie poza jubilatką płakałyśmy. W filmie pies zdychał i zyskiwał kolejne życie. W momentach, kiedy umierał najbardziej płakałyśmy, szczególnie, gdy zdychał po raz drugi, bo wtedy żegnał się ze swoim panem, który zostawił go, bo musiał pojechać na studia. Przypomniał mi się czas, kiedy zdychała Oki (nasz pierwszy pies, który żył pół roku, a u nas był 50 dni). Zaczęłam zastanawiać się też, jak to będzie, kiedy Tara się zestarzeje i też będzie musiała odejść. W środę wstałam o 6:20 (jak na to, że wstawałam mniej więcej między 8, a 9 to było dla mnie bardzo wcześnie). Obudziłam się o tej porze, bo chciałam pojechać na mszę przed lekcjami do Pijarów. Zaskoczyło mnie bardzo, że kiedy czekałam na przystanku i autobus był jeszcze dość daleko już go słyszałam, mając na uszach słuchawki. Kolejny raz potwierdza się, że słyszę lepiej przez to, że mam mniej wzroku. Spóźniłam się niestety trochę na mszę, ale nie aż tak bardzo. Jeszcze przed pierwszą lekcją rozmawiałam trochę z Anią i Bogusią (dziewczyny z mojej byłej klasy). Na pierwszej lekcji ugościła mnie pani Roszak na polskim 2b gimnazjum. A po właściwie przyjechałam do szkoły? Jeśli myślicie, że tylko w celu kolejnych odwiedzin to się mylicie. Drugi już raz poprowadziłam lekcje o życiu niewidomych, tym razem w klasie 2aLO, czyli mój rocznik. Denerwowałam się, jak zwykle bezpodstawnie. Wszystko przebiegło naprawdę bardzo sympatycznie. Kiedy odwiedzam tą szkołę to czuje jakąś pustkę i zaczynam zastanawiać się co by było gdybym została, mimo że myślałam, że się nie przywiązałam to jednak tak się stało. Kiedy przeprowadziłam już lekcje, wróciłam 74 do domu. Fajnie było przypomnieć sobie trasę ze szkoły, którą pokonywałam swego czasu mnóstwo razy. Popołudniu przyjechałam z mamą jeszcze raz do szkoły, tym razem na urodzinki klasowe 2bGim, na które zaprosiła mnie moja była wychowawczyni, pani Marta Chowaniak. Mogłam sobie z nią trochę porozmawiać, ale cała lekcja minęła bardzo szybko. Zjadłyśmy z Martyną obiad w Maktosiu, czekając jednocześnie na Martę, która miała po nas przyjechać po swoich zajęciach na uczelni. Pojechałyśmy wspólnie do babci na miłe popołudnie przy ciastku i herbacie. W czwartek poszłyśmy z Martyną na obiad do babci Krysi. Zjadłam naprawdę sporo: sznycelka, ziemniaki, marchewkę z groszkiem, a na deser galaretkę z truskawkami i sałatkę owocową. Nie mogłam wcisnąć już pączka, więc zjadłam go dopiero wieczorem w domu. W piątek pojechałyśmy z mamą do babci Mieci na obiad, były tam już Ania i Martyna. W sobotę poszłyśmy z Marysią i Anią na łyżwy. Myślałam, że nie będzie mi szło, jak zawsze, ale było nieźle. Możliwe, że dlatego, że jeździłam sama i rzadko chwytałam się barierek. Na koniec kiedy jeździłam już (chwilami nawet nie tak wolno) wywaliłam się na przedostatnim kółku.
Ja i Martyna na lodowisku, w tle jeżdżący ludzie.
Marysia i Ania na lodowisku, w tle jeżdżący ludzie.
Wujek i ciocia po nas przyjechali, pojechałyśmy do dziewczyn do domu i zjadłyśmy razem zamówioną pizze.
Dwie pizze w kartonikach, za nimi talerze i butelka Pepsi
Niedziela wyglądała właściwie praktycznie tak samo jak zawsze. Pakowanie się, sprawdzanie czy wszystko mam, msza w parafialnym kościele, a przed wyjazdem rodzinny obiad, podczas, którego brat nie omieszkał mi podokuczać.
Siedzimy przy nakrytym stole w naszym pokoju, od lewej: Marek, ja, tata, mama, Martyna i Hania, w tle szafy, na oknie akwarium z rybkami.
Podróż minęła właściwie dobrze, nawet nie męcząco. W czasie jazdy metrem dyskutowałyśmy z mamą o trasie z peronu na dworcu do metra, w końcu wyszło na to, że się po prostu nie zrozumiałyśmy i mamy to samo na myśli. Wieczorem, kiedy przyjechałyśmy okazało się, że ani u mnie ani u Patrycji w pokoju nikogo poza nami nie ma, więc postanowiłyśmy, że przeniosę się do niej na noc.
Teraz znowu trzeba się przyzwyczaić do wczesnego wstawania, obowiązków, mam nadzieje, że dużo czasu mi to nie zajmie. Dobrze jest tu wrócić, ale jednocześnie trudno było mi zostawić znowu dom, jakoś to będzie byle do świąt.