Translate

sobota, 29 października 2016

Drugie spojrzenie na Wilno

Dzisiaj tytuł jednoznacznie wskazuje Wam o czym będzie post, ale właściwie nie tylko. To będzie główny punkt programu, ale przed i po przeczytacie też o mojej rutynie, która oczywiście zawsze jest inna. Przecież nigdy nie zdarzają się identyczne dni, ale kończę krótkie przemyślenia i wracam do konkretów. Jeśli czytaliście poprzedniego posta to na pewno pamiętacie, że jakiś czas temu byłam na wycieczce szkolnej w Wilnie. Jak było? Dowiecie się za chwile, od razu przyznaje, że nie było idealnie, cudownie, ale beznadziejnie też nie, a przecież trudno, żeby zawsze było wspaniale prawda? Wstępy nigdy mi nie wychodzą, nie mam na nie pomysłów, a dziś jakoś łatwo mi się go pisze. Pewnie się już zanudziliście, więc miłego, cierpliwego czytania.
W pierwszej październikowej niedzieli nie było nic szczególnego, sporo czasu poświęciłam na pisanie poprzedniego posta, jak zwykle po mszy ćwiczyłam na pianinie (moja zeszłoroczna tradycja). Próbowałam pomóc Paulinie z V grupy w jakby naprawieniu telefonu, ale mimo kilku prób niestety mi to nie wyszło. Popołudniu Luiza wyciągnęła mnie do kawiarenki, gdzie spotkałyśmy się z Ance, dziewczyną, z którą Luiza się bardzo dobrze zna przez to, że kilka lat temu była wolontariuszką w internacie. 
W kawiarence "U przyjaciół" ja siedzę po lewej stronie stolika, a po prawej Luiza i Ance. 

W poniedziałek odbył się nasz pierwszy wdżwr, właściwie to rodzina, bo tak tutaj nazywa się ten przedmiot, ale chyba jestem bardziej przywiązana do tej pierwszej nazwy. Pan Dyrektor przedstawił nam tematy jakie możemy przeprowadzić, zaczęliśmy też omawiać jeden z nich. Na religii ksiądz i pani Agata poprosili nas (dziewczyny), żeby załatwić dla nich prowiant na środę. Na matematyce rozszerzonej byłam pełna podziwu dla pani Joli, że umie prowadzić dwie lekcje na raz. Pierwszą dla mnie, drugą dla 4 technikum, ja po prostu rozwiązywałam szybko przez panią wytłumaczone zadania i potem mówiłam wyniki, a pani liczyła zadania z arkusza maturalnego z chłopakami z technikum. Myślałam, że tak będzie w planie już na stałe, ale później okazało się, że to było jednorazowo. Nie było Piotrka, więc na polskim rozszerzonym miałyśmy z panią babski temat: charakterystykę Zosi i Telimeny. We wtorek żyliśmy już trochę tym, że zaraz wycieczka i nie mogliśmy się doczekać końca lekcji. Nie wyszłam jak zwykle po sześciu, bo poprawiałam kartkówkę z matematyki rozszerzonej, która mimo, że nie była jakoś bardzo trudna źle mi poszła. Popołudniu oprócz pójścia na basen zajmowałam się pakowaniem. Wieczorem poszłam pożegnać się z Patrycją przed wyjazdem. W środę po ósmej cała nasza grupa czyli: pani Agata, ksiądz Michał, pan Jarek (kierowca), Kamil, Mateusz, Piotrek, Dima, Luiza, Paulina, drugi Kamil i ja wyruszyła w stronę Wilna. Gdzieś w Warszawie dosiadła się do nas pani Jadzia. Nie wiem jak odczuli to inni, ale moim zdaniem podróż minęła szybko i miło (jak na taką długą). Przyczyniły się do tego żarty Kamila, a czasem też księdza i ogólna pozytywna atmosfera. Zatrzymaliśmy się jeszcze w Polsce w litewskiej restauracji na obiedzie. Ja wzięłam akurat placki ziemniaczane, stwierdziłam, że na litewskie przysmaki przyjdzie jeszcze czas, a plackami się akurat najem.
Siedzę przy stole w restauracji litewskiej, w rękach trzymam widelec i nóż, na talerzu placki ziemniaczane.

Do ośrodka dla niewidomych, niedowidzących w Wilnie dotarliśmy koło 20 czasu litewskiego, już prawie zapomniałam, że mimo że to tak blisko to czas przestawia się o godzinę do przodu. Uprzedzano mnie wcześniej, że budynek jest duży, skomplikowany i ma sporo korytarzy, ale mimo to, gdy do niego weszliśmy byłam dość zaskoczona. Korytarz, schody, korytarz, schody, korytarz, tak mniej więcej wyglądała nasza droga do pokoi na ostatnim piętrze. W budynku ogólnie nie było bardzo zimno, ale w pokojach niestety tak. Dobrze, że pani Agnieszka powiedziała nam, że co wyjazd bierze swój ciepły koc, bo dzięki temu poszłam w jej ślady i w nocy nie było mi zimno. Nasi mili, widzący koledzy wraz z księdzem przetransportowali nam bagaże z busa na samą górę. Po krótkim ogarnięciu się zeszliśmy na stołówkę na kolację, na którą podali nam bliny. Od początku można było odczuć, że serwują tu smaczne, domowej roboty jedzenie. Kiedy poszłyśmy się kąpać czekała nas niemiła niespodzianka. Okazało się, że w pomieszczeniu z prysznicami nie ma ani jednego zamka, w sumie nie zdziwiło mnie to jakoś szczególnie. Kiedy byłam kilka miesięcy temu w Wilnie w hotelu, w którym spaliśmy też nie miało się możliwości zamknąć w łazience. W czwartek wstawało się trochę niemiło, pod kołdrą było ciepło i przyjemnie, a reszta pokoju była bardzo zimna. Czegokolwiek się nie dotknęło było zimne. Na śniadanie mieliśmy kluski ze śmietaną (używają jej tutaj bardzo często), zaskoczyło mnie to, że śniadanie było na ciepło. Później mogłam się przekonać, że przy każdym posiłku podawali coś ciepłego, Litwini chyba po prostu tak jedzą. Trudno było się w sumie do tego przyzwyczaić, czuło się przez to ciężki żołądek. Pierwszym miejscem jakie odwiedziliśmy była pracownia, do której niewidomi mogą sobie przychodzić i robić różne ręczne robótki. Przywitały nas dwie kobiety: pani Litwinka i pani, która tłumaczyła z litewskiego na polski. Najpierw zwiedziliśmy wszystkie pomieszczenia, a potem usiedliśmy przy stołach i oglądaliśmy książki z bajkami zrobione specjalnie dla niewidomych.
Ja i Luiza siedzimy przy stoliku, na którym leży książka z dotykową bajką, leżą na niej moje ręce. Zdjęcie jest czarno-białe.

Panie pokazały nam również instrument o dziwnej nazwie. Kiedy panie dowiedziały się, że są wśród nas muzycy doszły do wniosku, że przyjemnie byłoby coś zagrać. Kamil zagrał na pianinie, później Dima na gitarze, śpiewając jednocześnie z Piotrkiem „Hej sokoły” po ukraińsku. 
Dima siedzi po lewej stronie na krześle, w rękach trzyma gitarę. Obok niego siedzi pani Litwinka, gra na gitarze. 

Na koniec ksiądz zagrał na gitarze Barkę, Kamil na pianinie i zaśpiewaliśmy ją wspólnie. Zawsze kiedy słyszę jak ktoś profesjonalnie gra na pianinie to marzę, że mi się kiedyś też tak uda. Lubię się też w tych dźwiękach tak zasłuchiwać, obojętnie jaki utwór jest grany. Bardzo żałuje, że zaczęłam tak późno, ale jak to się mówi lepiej późno niż wcale. Mam nadzieje, że moja edukacja muzyczna nie skończy się na trzech latach, bo myślę, że to będzie za mało. Na sam konie wizyty fastrygowaliśmy kawałki materiału. Przejechaliśmy kawałek busem i zwiedziliśmy pracownię wykliny i drewna.
Ja i Luiza oglądamy drewniane przedmioty.
Kamil stoi w pracowni ślusarskiej, na głowie trzyma drewnianą misę, przytrzymuje ją prawą ręką. 
Dima trzyma nade mną drewnianą łyżkę, udaje, że mnie karmi. 

Lekko zmęczeni wróciliśmy na obiad do internatu. Zjedliśmy smaczną grochówkę z chlebem litewskim, a na drugie schab, ziemniaki duszone i surówkę z kapusty, właściwie coś jak polski obiad. Okazało się, że odpowietrzyli nam grzejniki i wtedy w pokojach zrobiło się trochę cieplej. Chwile odsapnęliśmy i pojechaliśmy do katedry litewskiej. Oczywiście przypomniała mi się od razu msza po litewsku, na której byłam kilka miesięcy temu. Zwiedzaliśmy podziemia, wszyscy wiecie, że historia to nie moja bajka, ale próbowałam słuchać tego co mówił przewodnik i nawet chwilami mi wychodziło. 
Płyta nagrobna Barbary Radziwiłłówny
Grób Władysława IV


Na kolacje był makaron z mięsem, co mnie ucieszyło, bo uwielbiam makaron. Nikomu z nas nie chciało się iść na dyskotekę, ale pani Agata namówiła nas, żebyśmy poszli, bo przecież to niegrzecznie skoro Litwini nas zaprosili. Na dyskotece oprócz nas było około 10 osób, więc niestety nie za dużo. Byłam na tej zabawie około godzinę, a to w sumie i tak dużo, bo bolała mnie głowa, nawet przed. W piątek zjedliśmy naleśniki na śniadanie  i pojechaliśmy do Trok, gdzie mieszka pani Irena, która zajmuje się internatem, w którym mieszkaliśmy w czasie wycieczki. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do supermarketu litewskiego. Nie planowałam kupować zbyt dużo, bo byłam w Wilnie niedawno, więc postanowiłam być dobrą koleżanką i pożyczyć Dimie i Kamilowi euro. Pojechał z nami Edwin uczeń ośrodka, w którym mieszkaliśmy.  Na ganku przed domkiem pani Ireny zjedliśmy ciasteczka i wypiliśmy kawę, herbatę. Przenieśliśmy się do środka domku, żeby było nam cieplej. 
Widok z domku pani Ireny: trawa, krzewy, drzewa, w tle jezioro, a w oddali widać zamek w Trokach
Domek pani Ireny, na tarasie nasze, zamazane sylwetki
Domek pani Ireny od środka: otwarte drzwi do kolejnego pomieszczenia, stojące krzesła, kominek
Siedzimy na krzesłach w środku, od lewej Dima, Kamil, Luiza i ja. Po lewej stronie stół, przed nim stoi Kamil J.

Na dworze na tle jeziora zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie. 
Stoimy na tle jeziora, od lewej: ksiądz Michał, Kamil J., Dima, przed nim ja i Luiza, Mateusz, Piotrek, pani Irena, przed nią pani Agata, Kamil W., Paulina, pani Jadzia.

Przeszliśmy się kawałek do zamku w Trokach. 
Idziemy po moście, od lewej: pani Agata z Kamilem, ja z Luizą, a za nami Dima z parasolem. 
Stoimy przed zamkiem od lewej: ksiądz Michał, Piotrek, pani przewodnik, pani Jadzia, Paulina, Dima, przed nim pani Agata, Kamil W., przed nim Luiza, ja, Mateusz.
Zamek w Trokach 
Ja i Luiza uśmiechamy się, w tle kawałek budynku zamku. 
Siedzimy w jednym z pomieszczeń zamku, od lewej Kamil W., ja, pani Jadzia i Paulina.
Dwa trony w sali tronowej zamku w Trokach
Ja i Kamil W. stoimy przed jedną z gablot.
Przechodzimy między komnatami na piętrze zamku, Piotrek, Dima, Kamil J., Kamil W., fragment mnie, Mateusz, pani Jadzia, Paulina.

Zwiedziliśmy go prawie wszyscy (Luiza i pani Agata zostały na parterze). Kiedy przeszliśmy już wszystkie pomieszczenia zeszliśmy bardziej stromymi i krętymi schodami. Prowadząc Kamila po tych schodach na samym początku miałam wrażenie, że sama nie wiem gdzie idę. Po chwili na szczęście zorientowałam się jak wyglądają te schody i chyba tylko dlatego oboje się nie wywaliliśmy. W drodze powrotnej przechodziliśmy przez stragany z pamiątkami. Po kilku minutach przerwy poszliśmy lepić kibiny w pobliskiej restauracji, każdy ulepił jednego,a a później zjadł go wraz z ciepłym rosołem do picia. 
Dima, Luiza trzymająca wałek, Mateusz i Piotrek stoją przy stole, przy którym robiliśmy kibiny. Wszyscy ubrani są w fartuchy i czepki foliowe.
Na stole ciasto na kibiny, na nim położony wałek, czyjeś ręce wałkują ciasto. 
Rozwałkowane ciasto, a na nim farsz (szpinak z twarogiem)
Ulepiony już kibin
Ksiądz Michał ubrany w fartuch i czepek, w rękach trzyma ulepionego przez siebie kibina. 
Po lewej Luiza, za nią Dima, Piotrek, na środku certyfikat robienia kibinów, po prawej pani Agata, ja, Kamil W. i ksiądz Michał. Wszyscy wciąż ubrani w fartuchy i czepki. 
Upieczony już kibin na talerzu 


Objedzeni pojechaliśmy do pobliskiego kościoła, a później na kolacje, której większości z nas nie chciało się jeść. Wieczorem mi, Luizie i Kamilowi strasznie się nudziło, mieliśmy jakby zbiorowego doła (jeśli w ogóle istnieje coś takiego, a jeśli nie to ja coś takiego właśnie wymyśliłam). Doszliśmy wspólnie do wniosku, że jest beznadziejnie, zimno, non stop pada i chcemy do Polski. Nie napisałam Wam, że dzień w dzień, cały wyjazd padało i dołowało nas to wszystkich. Pocieszaliśmy się tym, że akurat tamtego dnia była połowa wyjazdu.  Kamil z tego wszystkiego zaczął się wygłupiać (jak właściwie całą wycieczkę), gdybym miała o tym pisać to prawdopodobnie ten wpis byłby o wiele dłuższy i dziwniejszy. W każdym razie Kamil z nudów podniósł krzesło, na którym chwile wcześniej siedział, Uniósł je nad głowę, a Luiza zrobiła mu w tym momencie zdjęcie, żeby była wesoła pamiątka. 
W pokoju w internacie, Kamil trzyma krzesło nad głową  nogami do góry, ma zwróconą głowę do góry.  

Może niektórzy z Was zdziwili się, że wybrałam akurat to zdjęcie do tego wpisu, ale obiecałam to Kamilowi, a obietnic się przecież dotrzymuje (mam nadzieje, że doceniasz Kamil). Późnym wieczorem udało mi się zadzwonić do Patrycji i poopowiadać jej i Weronice jak jest na wycieczce. Ksiądz Michał zapraszał nas na mszę, którą odprawia rano w swoim pokoju. Byłam ciekawa jak to jest być na mszy w dwie osoby i widzieć jak ksiądz odprawia ją w tak nietypowym miejscu, więc postanowiłam wstać trochę wcześniej i pójść. Byłam mile zaskoczona, kiedy okazało się, że na mszę przyszedł też Kamil. Po śniadaniu, na które były łazanki pojechaliśmy do domku św.Faustyny. Ciekawie jest być drugi raz w tym samym miejscu w jednym roku. 
W pokoju, w którym została podyktowana koronka do miłosierdzia bożego, pan przewodnik stoi, pokazuje nam coś. Kamil J., Piotrek , Mateusz i Dima siedzą na ławce.
Kwiatki, w gablocie relikwie św.Faustyny, obraz miłosiernego Jezusa

Przed obiadem naszym celem był jeszcze jeden z cmentarzy litewskich. 
Idziemy na cmentarzu, pan Jarek, pani Agata, Mateusz, Dima, Piotrek, za nim Paulina, po prawej Kamil W., Luiza, ja, z przodu po prawej stoi Kamil J.
Cmentarz: na trawie kamienne krzyże, w tle drzewa

Po powrocie do internatu i zjedzeniu obiadu odpoczęliśmy trochę, aby mieć siły na zwiedzanie starówki. Przed obiadem chcieliśmy dostać się jeszcze do kościoła św.Piotra i Pawła, ale odbywał się tam niestety ślub, więc musieliśmy zmienić plany. Kiedy wróciliśmy tam po obiedzie udało nam się wejść do środka i zobaczyć cały kościół. W środku wszystko jest białe, na ścianach pełno ornamentów, sporo rzeźb. 
Wnętrze kościoła św.Piotra i Pawła, widok od wejścia
Białe ornamenty na ścianie
Oglądam coś, mniej więcej naprzeciwko mnie stoi pani przewodnik.
Kolejne białe ornamenty na ścianie (przepraszam, że nie pisze konkretnie co, ale aż na tyle ich nie widzę). 
Żyrandol w kształcie łodzi
Rzeźba: postać śmierci 

Nadszedł moment, którego bałam się właściwie przez całą wycieczkę, odwiedziny Matki Boskiej Ostrobramskiej. Nie wiem sama dlaczego, ale bałam się, że znowu zrobi mi się słabo, kiedy uklęknę przed tym obrazem i zacznę się modlić. Ta kaplica chyba ma coś takiego w sobie, bo było mi trochę duszno, ale na całe szczęście nie zemdlałam, jak zdarzyło mi się to za pierwszym razem. 
Obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej, pomiędzy nim brązowozłote rzeźby

Spacerkiem przeszliśmy się do klasztoru bazylianów, niestety nie mogliśmy zobaczyć reprodukcji celi Konrada z III części Dziadów, bo jest otwarta tylko w sezonie. Szkoda nam było, bo trochę na to liczyliśmy, szczególnie po niedawnej lekturze tej książki. 
Przed wejściem do klasztoru Bazylianów, od lewej na samym górze: ksiądz Michał, Piotrek, pani Agata, Luiza, pani Jadzia i Mateusz, w środkowym rzędzie od lewej: pan Jarek, jeden z uczniów szkoły litewskiej, Diana i pani katechetka, na samym dole od lewej: Kamil J., Dima, Kamil W., ja i Paulina

Byliśmy nawet przed sklepem, gdzie można kupić najlepsze litewskie sery. Pamiętam, że wstąpiłyśmy tam z mamą w maju. 
Kamil W. ogląda figurkę myszy, obok niego stoi Luiza, trzyma w jednej ręce telefon, a drugą opiera się o mnie, w tle stare miasto.

Po spacerku po starym mieście wróciliśmy do busa i pojechaliśmy do internatu na obfitą kolację, na którą zjedliśmy: rybę, ziemniaki pieczone i buraki. Wieczór sobotni był dość ekscytujący dla księdza i Kamila Jarosza, którzy są ogromnymi kibicami, oglądali mecz na komputerze i namawiali wszystkich, żeby się przyłączyli. Ze mną wyszło tak, że przyszłam dopiero na samą końcówkę, ale dobre i to prawda? W niedziele nietypowe śniadanie, podano nam coś co przypominało trochę sernik. Udaliśmy się na mszę do pobliskiego kościoła.
Stoimy w kościele od lewej: ja, Luiza, Kamil W., Piotrek, Paulina, pani Agata.

Odwiedziliśmy kolejne już przeze mnie znane miejsce, czyli cmentarz na Rosie. 
Kamienny anioł na cmentarzu na Rosie
Groby na cmentarzu na Rosie, jesienne drzewa, na trawie sporo liści 
Idziemy w deszczu od lewej: Edwin, pani Jadzia, Paulina, pani Agata, Piotrek, pani katechetka, Kamil W., ja z Luizą, Dima, Mateusz. Wszyscy oprócz mnie i Luizy idą pod parasolami.

Przeszliśmy obok kościoła św.Anny i weszliśmy do muzeum Mickiewicza, które też dobrze pamiętałam z wycieczki z rodzicami. 
Pomieszczenie w muzeum Adama Mickiewicza: rzeźba, krzesło, stół, fotel, na ścianie 3 obrazy
Biała rzeźba Adama Mickiewicza 
Pismo Adama Mickiewicza 

Niedziela to był zdecydowanie najbardziej deszczowy dzień naszej wycieczki, większość miała wszystko przemoczone. Dobrze, że zabrałam porządną kurtkę i buty. Szybkie grupowe zdjęcie pod pomnikiem Mickiewicza i do internatu na obiad.
Przed pomnikiem Adama Mickiewicza, od lewej: pani katechetka, Paulina, Dima, ksiądz Michał, Luiza, ja, za mną Mateusz, Piotrek, pani Agata, pani Jadzia, pan Jarek, pani przewodnik

Ostatnim miejscem, które zwiedziliśmy w Wilnie była wieża telewizyjna. Winda zawiozła nas, aż na 19 piętro, w takich momentach żałuje, że nie widzę dobrze, bo podobno widok był niesamowity. Większą atrakcją dla mnie było to, że część wieży się kręciła. Próbowałam wytłumaczyć Kamilowi jak to działa, ale niestety poległam, lepiej zrobił to pan Jarek, więc może lepiej, żebym Wam też nie tłumaczyła. 
Wieża telewizyjna
Widok z wieży telewizyjnej 
Stoimy w środku wieży telewizyjnej, na 19 piętrze, od lewej: Luiza, ja, Kamil W., pani Agata, Edwin, Dima, pani katechetka, przed nią Paulina, Piotrek.

Po pierogach z mięsem w internacie na kolacje, poszliśmy grać w showdowna. Ksiądz był bardzo pewny, że ogra nas wszystkich, ale przekonał się, że to nie takie proste, bo przegrał z Dimą i to bardzo znacznie. Bardzo dawno nie grałam i mimo że przegrałam (mogę zrzucić to na rękawicę dla praworęcznych jak zrobił to ksiądz) to fajnie mi się grało. 
Pomieszczenie z showdownem, po lewej stronie stołu Paulina i Edwin, po prawej Luiza

Przed śniadaniem ksiądz odprawił mszę dziękczynną za naszą wycieczkę, na którą przyszli prawie wszyscy. Parówki z kapustą kiszoną na śniadanie nas trochę zdziwiły, ale były bardzo smaczne. Przed wyjazdem odwiedziliśmy jeszcze klasę pani katechetki, która jeździła z nami całą niedziele. Pokazała nam specjalną ikonę, którą mogą oglądać również niewidomi. Mam wrażenie, że droga powrotna dłużyła się bardziej, a mówi się zwykle, że jest odwrotnie. Zjedliśmy bardzo dobry obiad w restauracji „Syta panna” w Łomży. 
Myślę, że ta wycieczka pozwoliła nam się zintegrować klasowo, jeszcze lepiej się chyba poznaliśmy i bardziej po niej wiem z kim chce mieć lepszy kontakt. Usłyszałam od Kamila, że poznał mnie z innej strony, zupełnie się nie spodziewał, że mogę być tak: otwarta, wyluzowana, gadatliwa. Ucieszyło mnie to, bo dowodzi to temu, że naprawdę bardzo zmieniłam się przez ten rok. Ci co dobrze mnie znają wiedzą, że mam dwie osobowości, z niektórymi dziele się tylko tą spokojną, nieśmiałą, a nielicznym też pokazuje tą drugą. Czasem mam wrażenie, że niektórzy muszą zasłużyć sobie na tą drugą, ale to chyba u mnie po prostu wychodzi tak naturalnie, wiem kiedy to ma nastąpić i tyle. Wracam do podsumowania wycieczki, bo chyba trochę się zagalopowałam. Deszcz padał codziennie i psuł nam humory, ale był ksiądz, który co jakich czas w różny sposób mnie zaczepiał, był też Kamil, który czasem przesadzał, ale ogólnie bardzo dużo można było się przy nim naśmiać. O dziwo nie umarłam ze śmiechu, ale za to się popłakałam. Rzadko płaczę ze śmiechu, a na tej wycieczce raz mi się to zdarzyło, cieszy mnie to, bo takie chwile są zwykle niezapomniane.  Podsumowując mimo różnych trudniejszych momentów uważam, że wycieczka była udana.
Kiedy wróciłam do internatu trudno było mi się przestawić. Chciało mi się jeszcze wrócić na Litwę, co było trochę dziwne, bo przecież kilka dni temu chciałam do Polski. To już tak jest, jak się czegoś nie ma to się tego chce, a jak się ma to chce się to poprzednie. Wykończyła mnie trochę podróż, ale postanowiłam jeszcze iść do V, przywitać się z dziewczynami, bo dawno ich nie widziałam, w sumie się trochę stęskniłam. We wtorek trudno było mi wysiedzieć na lekcjach, na śniadaniowej przerwie rozmawiając z Patrycją stwierdziłam, że dobrze, że nie mam żadnego sprawdzianu, bo na pewno bym go zawaliła. Jak na zawołanie sprawdzian się niestety pojawił. Pan Marek zaskoczył nas na HISie i poprosił o napisanie odpowiedzi na kilka pytań. Najpierw jak to zwykle strasznie się zdenerwowałam, ale postanowiłam myśleć racjonalnie i udało mi się coś tam napisać. Pan Andrzej na basenie dał mi wyzwanie, żebym przepłynęła 80 basenów (podobno to kilometr), niestety zabrakło mi 10, ale 70 to w sumie i tak sporo. W środę miałam chyba jedną z trudniejszych orientacji w życiu. Z pewnego powodu kompletnie zawaliłam zadanie, strasznie się zdenerwowałam i przepłakałam chyba z pół zajęć. Dawno nie czułam się tak źle, w takich momentach zawsze się zastanawiam czemu muszę mieć w sobie tyle ambicji i tyle od siebie wymagać, głupia perfekcjonistka. Poza tymi momentami to wiem, że mnóstwo razy w życiu mi się to przydaje. Gdy wychodziłam rano do szkoły w czwartek pani Ania, jak to zwykle widziała, że coś ze mną nie tak. Powiedziała jedno „Zawsze po burzy wychodzi słońce” i miała oczywiście racje. Poranek miałam trudny, zaliczyłam glebę koło domu przyjaciół, potykając się o własne buty. Miałam wrażenie, że ten dzień będzie okropny, że nie pójdzie mi sprawdzian z niemieckiego, na który się o mało nie spóźniłam. Wszystko nagle zaczęło się zmieniać w czasie którejś lekcji. Pani Ula bardzo szybko sprawdziła test z niemieckiego i ku mojemu ogromnemu zdziwieniu dostałam 5+, a w zeszłym roku pisałam zawsze na czwórki. Kartkówka z angielskiego też poszła mi dobrze, mimo że pani sprawdziła ją tylko pobieżnie. Na matematyce rozszerzonej pani była na próbie do dnia nauczyciela, więc zostawiła mi arkusz maturalny. Najbardziej ucieszyłam się tamtego dnia z trzech koncertów w Polsce jednej z moich dwóch ukochanych piosenkarek Martiny Stoessel. Automatycznie pomyślałam, że strasznie bym chciała być na jednym z nich i mam na to naprawdę duże szanse. Byliśmy na wf na basenie i tym razem udało mi się przepłynąć te 80 basenów, więc w tamtym tygodniu razem było 160. W piątek nie było lekcji, jak przystało na dzień edukacji narodowej. Świętowanie zaczęliśmy mszą świętą o 9 w kaplicy, później przeszliśmy do szkoły na część oficjalną. Pierwsze klasy bardzo ciekawie, sympatycznie się przedstawiły, wzruszyła mnie Dumka na dwa serca, którą Kacper zaśpiewał z Patrycją. Następnie nastąpiło przekazanie samorządu szkolnego. W internacie też trochę świętowałyśmy, najpierw zatańczyłyśmy makarenę (kilka dziewczyn z internatu), a później Ania puściła filmik zrobiony razem z Natalią. Miałyśmy z Patrycją pójść do młodszej grupy opiekować się dziewczynkami, ale kiedy okazało się,, że jest tam już kilka dziewczyn, a dziewczynek nie ma dużo to stwierdziłyśmy, że nie ma sensu tam siedzieć. Wykończyłyśmy kakaa z obu naszych grup, usiadłyśmy sobie u Patrycji w pokoju i przegadałyśmy chyba jakąś godzinę. Zawsze jak gadamy to mam wrażenie jakby czas się zatrzymał, a on biegnie jak szalony. Musiałam niestety pójść do siebie i zabrać się za robienie generalki, żeby nie zmarnować na to czasu później, bo wieczorem miała przyjechać do mnie mama. Kiedy weszła do grupy akurat wieszałam pranie, bardzo się ucieszyłam, jak ją zobaczyłam. Nie widziałyśmy się tylko 3 tygodnie, ale to przecież dość dużo. W sobotę mama nie przyszła wcześnie, więc śniadanie zjadłam sama. Przed pójściem na obiad umyłam jeszcze podłogę w aneksie, bo po pojechałyśmy (ja, mama i Luiza) do kina Luna na film „Jak Bóg da”. Pozytywna komedia jednocześnie z przesłaniem podobała nam się bardzo. Główny bohater zaczyna wierzyć w istnienie Boga dzięki księdzu, z którym się zaprzyjaźnia. Jedyne co mi się w tym filmie nie spodobało to to, że nie ma on zakończenia. Wiem, że w takich filmach jest coś wyjątkowego, że zakończenie można dopowiedzieć sobie samemu, ale mimo wszystko kiedy wychodzę z takich seansów mam niedosyt. Męczy mnie to, za dużo zastanawiam się nad zakończeniem. Z kina pojechałyśmy jeszcze do Arkadii na podwieczorek i małe zakupy. W niedziele po mszy w kaplicy poszłyśmy do zakrystii, żeby mama mogła przywitać się i chwile porozmawiać z księdzem Michałem. Przebrałyśmy się i poszłyśmy na jesienny spacer.
Ja i mama na tle jesiennego lasu

Po obiedzie mama poszła spakować się, a ja ćwiczyłam na pianinie. Po 15 dwie nasze grupy (V i VI) pojechały do MacDonalda, żeby się integrować. Miło było posiedzieć sobie razem i porozmawiać. Nie musiałam się jakoś specjalnie integrować z dziewczynami, bo mamy dobry kontakt, szczególnie w tym roku. Siedziałam przy stoliku z Agnieszką, Patrycją, Weroniką i Klaudią. Obyśmy częściej wyjeżdżały gdzieś w dwie grupy, bo ten wyjazd uważam za bardzo udany. 
 W Macdonaldzie: ja i Klaudia spoglądamy na Weronikę. Klaudia i Weronika się śmieją, mojej twarzy nie widać.
Luiza, ja i Klaudia
Po lewej stronie stolika Patrycja W., a po prawej: Łucja, mama i ja, siedzę jej na kolanach.

Mama pojechała z nami, a w drodze powrotnej my pojechałyśmy autobusem, a ona tramwajem w stronę dworca. Gdy wróciłyśmy do internatu zagadałam się z Patrycją pod jej grupą, jak to zwykle, więc po kilku minutach tym razem ja zaprosiłam ją na herbatę do mojej grupy.
Tak oto właśnie wyglądały dwa tygodnie, które minęły dwa tygodnie temu. Pisałam ten wpis kiedy tylko miałam czas, powinnam dodać go już wcześniej. Tydzień temu wydawało mi się, że zdążę napisać go w niedziele, ale niestety się nie wyrobiłam do końca. Wiecie opisanie wycieczki było dość czasochłonne, sporo się działo. Na całe szczęście wczoraj wróciłam do domu i będę miała teraz czas, żeby opisać te dwa tygodnie, które właśnie się kończą. W najbliższym czasie możecie spodziewać się kolejnego posta, mam nadzieje, że za kilka dni. Wymyśliłam coś, ale nie wiem czy się Wam to spodoba, więc pomyślałam po prostu, że zrobię ankietę. Chcielibyście dedykowane posty? Jeśli w ankiecie będzie co najmniej 10 głosów na tak, to od następnego posta każdy kolejny będzie dedykowany wybranej przeze mnie osobie. Aa jeszcze jeden warunek muszą zgłosić się co najmniej trzy osoby, które chcą dedykacji i ja z tych trzech wybiorę jedną. Ten drugi warunek może mniej wypalić, więc jeśli pod tym względem coś nie wyjdzie to po prostu sama będę wybierała sobie osoby, tylko nie wiem jeszcze na jakiej podstawie. Nigdy Was chyba nie zasypałam taką ilością zdjęć.

Ogromnie dziękuje za udostępnienie mi zdjęć do posta przede wszystkim księdzu Michałowi Włodarczykowi, jego autorstwa są wszystkie zdjęcia z wycieczki. Za zdjęcia dziękuje również pani Ani.