Siedzę w moim pokoju, w Poznaniu, zaczynam ten wpis i dochodzę do wniosku, że w przeciągu roku moje życie zmieniło się diametralnie. Przecież rok temu nawet jeszcze nie myślałam o tym, że wyjdę tak szybko z domu, że się usamodzielnię, że zamieszkam w internacie. Ten rok mnie bardzo zmienił, dorosłam szybciej niż bym się tego po sobie spodziewała. A teraz na chwilę koniec przemyśleń (pewnie prędzej czy później znów jakieś będą, w tym poście). Na czym ja ostatnio skończyłam, a tak piątek! Sobotę miałam przeznaczoną na lekcje, naukę i lekturę, posprzątać udało mi się dzień wcześniej. Oczywiście jak to zawsze w sobotę nie udało mi się zrobić wszystkiego, tak jak chciałam. Lekcje ok, co do lektury to trochę mi nie szło i nie idzie nadal, bo w sumie trudno się ją czyta i średnio się chce. Dostojewski jest ciężkawy. Rano okazało się, że nasza grupa ma oprawę liturgiczną na niedziele, wyszło na to, że ja i Iza mamy śpiewać razem psalm (ja drugi raz w życiu, a Iza pierwszy raz z kimś). Mi dochodziły jeszcze nowe pieśni na scholę, więc byłam trochę przerażona tą niedzielną mszą. To może od razu przejdę do niedzieli i mszy. Przez psalm nie mogłam się kompletnie skupić na czytaniach (pierwszym jak i drugim), wydaje mi się, że nie wyszło nam bardzo, bardzo tragicznie, ale dobrze też nie było (chociaż niektórzy tak twierdzą). Po południe było bardzo sympatyczne, uczyłam się trochę chemii, a potem poszłyśmy z panią Izą i dziewczynami na podwieczorek do restauracji „Bartek”. Wieczorem wszystkie dziewczyny, które wyjechały, po kolei się zjeżdżały. Wraz z poniedziałkiem przyszedł dyżur jadalniany Wody z Magnezem (tak wiem, że w tym momencie prawie nikt nie ma pojęcia o co chodzi heheh :D). Już tłumaczę dyżur miałam ja z Klaudią, Iza moja koleżanka z pokoju nadaje nam przezwiska, jeśli wymyśli jakieś skojarzenie. Klaudia jest Wodą, bo jej głos kojarzy się Izie z czystą, dobrą do picia wodą, a ja jestem Magnezem, bo moje inicjały to symbol powyższego pierwiastka. Chemii niestety nie poprawiłam, znów mi nie wyszło, ale nie ma co się martwić za dużo. Na matematyce zaczęliśmy dział - Zbiory, wf był jeden, bo potem było zebranie czy coś takiego. Zostałam pierwszy raz wezwana do siostry kierowniczki Jany Marii, zastanawiałam się czy coś źle zrobiłam czy jak. W sumie poznałam siostrę trochę, bo była moją wychowawczynią na koloniach, więc nie miałam czego się bać, ale jakoś tak sam fakt, że zostałam wezwana mnie tak hmm, no w sumie to nie był strach, tylko bardziej może zdenerwowanie sama nie wiem. Dokładniej to było tak, że szłam z prowiantem do grupy i siostra powiedziała mi, że jak zaniosę to mam do niej zajrzeć. Zrobiłam o co prosiła i okazało się, że podczas weekendu, kiedy moje siostry przyjechały do mnie, do Lasek zrobiono nam razem zdjęcie, którego użyto do przygotowania wielkiego baneru, który został już teraz powieszony, a w tamtym momencie miał wisieć w internacie. Na banerze miały być wychowanki internatu, a wyszło na to, że były też moje siostry. Siostra zadzwoniła do mamy, aby zapytać czy dziewczyny i mama się zgadzają na to, żeby były na banerze. To właśnie był powód mojej wizyty u Siostry. Na orientacji przerabiałam północną część ośrodka (na następnych zajęciach pójdę już do przystanku, tylko ciekawe jak będę się potem wyrabiać skoro moje zajęcia trwają krótko). We wtorek byłam trochę w rozsypce, bo Tara miała operacje, bałam się o nią i trochę miałam wyrzuty sumienia, że nie mogę z nią być, że jestem tak daleko. Na szczęście wszystko poszło dobrze, czuła się trochę źle, a opatrunek na ogonie nadal jej przeszkadza, ale przecież zawsze mogło być gorzej. Na pianinie mi nie szło, sama nie wiem czemu. Po południu nie było nic ciekawego, zrobiłam lekcje, pouczyłam się PP na sprawdzian. Kolejny dzień ... coraz bliżej do piątku, z PP dostałam 4 coś tam mi się oczywiście musiało pomylić. Mieliśmy cztery matematyki pod rząd, no w sumie w końcu wyszły trzy, bo na ostatniej pan od historii namówił nas z Luizą, żebyśmy wzięły udział w Akademii 11 listopada (ciągle się zastanawiam czy dobrze zrobiłam no, ale przecież teraz już nie będę rezygnować). Na polskim omawialiśmy stworzenie świata, a na niemieckim znów byłam trochę załamana. Poprawił mi się humor dzięki zajęciom z panią psycholog, bardzo fajne opowiadanie mi pani przeczytała. Wieczorem nasza grupa prowadziła różaniec w kaplicy.
W czwartek mieliśmy sprawdzian z techniki pracy, panie mnie znowu zdołowały mówiąc, że muszę używać gadacza, bo mam resztki wzroku, których nie mogę niszczyć itd. Na niemieckim okazało się, że w kolejny poniedziałek (nie ten co będzie, bo mamy wolne) będzie sprawdzian (ciekawe jak się naucze…). Na pianinie szło mi jeszcze gorzej niż poprzednio, nie wiem co mi się dzieje, oby następnym razem było lepiej. Zaczęłam się zastanawiać czy ja się nadaje, ale przecież nie mogę zrezygnować tak szybko ze swojego tak wielkiego marzenia. Robiłam generalkę jadalnianą, bo przecież dzień później wyjazd i poszłam do Izy na parówki w cieście drożdżowym, mniam, mniam. W piątek ledwo co się nie spóźniłam do szkoły przez zmywanie, ale udało mi się zdążyć.
Lekcje o dziwo minęły mi w miarę szybko, zjadłam obiad, spakowałam się i czekałam, niestety już sama, bo reszta dziewczyn z grupy pojechała. Brat dziewczyny mojego brata i jego rodzina byli tak mili, że jadąc do Poznania zabrali też i mnie. W domu byłam jakoś około 22 chyba, oczywiście musiałam wypieścić Tarunię, no bo jakże i przywitać się z całą rodziną. Chyba nie pisałam o tym poprzednio, jak byłam w domu dwa tygodnie temu, to czułam się w nim jak gość, głównie chyba przez to, że przemeblowanie, które zostało zrobione kompletnie mi nie podpasowało, no i dlatego, że byłam tylko 2 dni. Teraz, gdy przyjechałam na 4 dni czuję się lepiej, no tak znów trochę jak gość, ale to już tak będzie i muszę się przyzwyczaić. Swoją drogą ciekawe czy dom będzie dla mnie jeszcze kiedyś domem w 100%. Wczoraj słuchałam trochę lektury, robiłam niemiecki, odpoczywałam. Przy obiedzie mama zadała mi ważne pytanie: Czy gdybym miała zdecydować się wcześniej, już na gimnazjum w Laskach zrobiłabym to ? Od razu wiedziałam co mamie odpowiedzieć, bo jakiś czas temu sama zadałam sobie to pytanie. Mogę stwierdzić, że są dwie strony medalu, pierwsza - tak zdecydowałabym się, bo atmosfera laskowska jest naprawdę świetna, dogaduję się z koleżankami i z kolegami, mam lepsze warunki do nauki, mam zajęcia dodatkowe, które mi pomagają. Druga strona medalu - nie, bo daleko od domu, rodziny i to wygrywa. Chodzi mi o to, że wtedy nie byłam na to gotowa i nawet gdybym się zdecydowała, to nie wiem czy poradziłabym sobie z tym, w młodszym wieku, a teraz to co innego, przecież coraz bardziej wchodzę w dorosłość. Na koniec sobotniego dnia w domu pojechałam z siostrą po buty, których i tak nie kupiłam (Marta choć od niedawna, ale już świetnie prowadzi auto). Nadszedł dzisiejszy dzień - początek listopada Dzień Wszystkich Świętych. Wszystko jak co roku, tak bardzo to lubię, pyszny rodzinny obiad z babcią i ciocią. Potem jedziemy wszyscy razem na cmentarz na mszę, na godz. 15.00, stajemy dokładnie przy grobie dziadka i mojej kochanej siostrzyczki Marysi. Jedziemy na inny cmentarz, gdzie spotykamy się z dziadkami, kuzynkami i resztą rodzinki. Robi się już ciemno i świecące znicze prześlicznie wyglądają. Idziemy wszyscy do domu naszych kuzynek na kawę, ciasto.
Spędzamy wspaniale, rodzinnie czas - rozmawiając, często śmiejąc
i ciesząc się sobą. W tym roku na koniec nawet udało nam się wspólnie trochę pograć na gitarze (Hania dziękuję !!!) i pośpiewać - cudowny, świąteczny dzień.
Teraz doceniam to jeszcze bardziej niż wcześniej, chyba dlatego, że mam ich - całą rodzinkę dużo dalej na codzień.
W czwartek mieliśmy sprawdzian z techniki pracy, panie mnie znowu zdołowały mówiąc, że muszę używać gadacza, bo mam resztki wzroku, których nie mogę niszczyć itd. Na niemieckim okazało się, że w kolejny poniedziałek (nie ten co będzie, bo mamy wolne) będzie sprawdzian (ciekawe jak się naucze…). Na pianinie szło mi jeszcze gorzej niż poprzednio, nie wiem co mi się dzieje, oby następnym razem było lepiej. Zaczęłam się zastanawiać czy ja się nadaje, ale przecież nie mogę zrezygnować tak szybko ze swojego tak wielkiego marzenia. Robiłam generalkę jadalnianą, bo przecież dzień później wyjazd i poszłam do Izy na parówki w cieście drożdżowym, mniam, mniam. W piątek ledwo co się nie spóźniłam do szkoły przez zmywanie, ale udało mi się zdążyć.
Lekcje o dziwo minęły mi w miarę szybko, zjadłam obiad, spakowałam się i czekałam, niestety już sama, bo reszta dziewczyn z grupy pojechała. Brat dziewczyny mojego brata i jego rodzina byli tak mili, że jadąc do Poznania zabrali też i mnie. W domu byłam jakoś około 22 chyba, oczywiście musiałam wypieścić Tarunię, no bo jakże i przywitać się z całą rodziną. Chyba nie pisałam o tym poprzednio, jak byłam w domu dwa tygodnie temu, to czułam się w nim jak gość, głównie chyba przez to, że przemeblowanie, które zostało zrobione kompletnie mi nie podpasowało, no i dlatego, że byłam tylko 2 dni. Teraz, gdy przyjechałam na 4 dni czuję się lepiej, no tak znów trochę jak gość, ale to już tak będzie i muszę się przyzwyczaić. Swoją drogą ciekawe czy dom będzie dla mnie jeszcze kiedyś domem w 100%. Wczoraj słuchałam trochę lektury, robiłam niemiecki, odpoczywałam. Przy obiedzie mama zadała mi ważne pytanie: Czy gdybym miała zdecydować się wcześniej, już na gimnazjum w Laskach zrobiłabym to ? Od razu wiedziałam co mamie odpowiedzieć, bo jakiś czas temu sama zadałam sobie to pytanie. Mogę stwierdzić, że są dwie strony medalu, pierwsza - tak zdecydowałabym się, bo atmosfera laskowska jest naprawdę świetna, dogaduję się z koleżankami i z kolegami, mam lepsze warunki do nauki, mam zajęcia dodatkowe, które mi pomagają. Druga strona medalu - nie, bo daleko od domu, rodziny i to wygrywa. Chodzi mi o to, że wtedy nie byłam na to gotowa i nawet gdybym się zdecydowała, to nie wiem czy poradziłabym sobie z tym, w młodszym wieku, a teraz to co innego, przecież coraz bardziej wchodzę w dorosłość. Na koniec sobotniego dnia w domu pojechałam z siostrą po buty, których i tak nie kupiłam (Marta choć od niedawna, ale już świetnie prowadzi auto). Nadszedł dzisiejszy dzień - początek listopada Dzień Wszystkich Świętych. Wszystko jak co roku, tak bardzo to lubię, pyszny rodzinny obiad z babcią i ciocią. Potem jedziemy wszyscy razem na cmentarz na mszę, na godz. 15.00, stajemy dokładnie przy grobie dziadka i mojej kochanej siostrzyczki Marysi. Jedziemy na inny cmentarz, gdzie spotykamy się z dziadkami, kuzynkami i resztą rodzinki. Robi się już ciemno i świecące znicze prześlicznie wyglądają. Idziemy wszyscy do domu naszych kuzynek na kawę, ciasto.
Spędzamy wspaniale, rodzinnie czas - rozmawiając, często śmiejąc
i ciesząc się sobą. W tym roku na koniec nawet udało nam się wspólnie trochę pograć na gitarze (Hania dziękuję !!!) i pośpiewać - cudowny, świąteczny dzień.
Teraz doceniam to jeszcze bardziej niż wcześniej, chyba dlatego, że mam ich - całą rodzinkę dużo dalej na codzień.
A wam jak minął tydzień?
A przede wszystkim Wszystkich Świętych?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz